MAREK CHLANDA Dokumenty Chaji German
Anna Bujnowska: Marku, na naszą wystawę obmyśliłeś hipotetyczną sytuację wejścia w rodzaj relacji z kobietą z innego czasu, żyjącą w okolicach Tarnowa. Zgodnie z tradycją żydowską, kobietę tę znalazła swatka. Mówisz, że w swojej pracy nie używasz wyobraźni, że potrzebujesz faktów, punktów zaczepienia w rzeczywistości. O Chaji German od początku wiedziałeś bardzo niewiele, jako dowód jej istnienia miałeś tylko podanie ze zdjęciem z Mielca z 1941 r. i kilka później odnalezionych dokumentów. Zaplanowaną relację jednak stworzyłeś i ma ona fizyczną formę w powstałej instalacji i serii rysunków-kolaży. Jak to się stało, jak to w ogóle było możliwe? Gdzie to się dzieje? W jakiej przestrzeni, na jakiej płaszczyźnie, w jakim międzyczasie?
Marek Chlanda: W gruncie rzeczy chodzi o cnoty wirtualności i przygodności. Grunt rzeczy, czyli materialna podstawa – jawne i doświadczalne procesy – wyzyskują owe cnoty na tyle, na ile się da. A zresztą, czym byłaby duchowość i potrzeba transcendencji bez fizycznego, cielesnego zaczepienia w fizycznej, cielesnej rzeczywistości? Od ostrożnego mamrotania o prawdopodobieństwie zdarzeń unikalnych do ich zaistnienia w realu droga jest wyboista i procesy realizacji wizerunków świetnie się w nią wpisują. Jest może od samego myślenia mniej elastyczna, ale zdarzają się na niej jasne uchwycenia największych nawet ciemności. Krotko mówiąc: Chaję przywołały ręce wiedzione cnotami wirtualności i przygodności. Operacyjne środowisko wizerunków. Po kolei, po pierwsze: miałem przygodny sen, w którym śniona kobieta, nieznana, bez odniesień do osób mi znanych, bezcechowa, wyraźnie i wielokrotnie powtarzała: jeśli zechcesz, możesz mnie poznać, wodzisz za mną oczami, ale nic nie widzisz, więcej woli… Sen pojawił się zaraz po zaproszeniu do udziału w tarnowskiej wystawie, zapewne przez nie wywołany. Chwilę później poprosiłem Ciebie o znalezienie osoby, dziewczyny, kobiety – potrzebowałem minimum, jednego, dwóch szczegółów, w zasadzie twarzy. Dostałem twarz. Proces ruszył. Ruszył prawdziwy afekt wywoływania, czyli poznawania Chaji poprzez pracę nad Jej obrazami.
Tu muszę powtórzyć swoją mantrę: obraz jest pojęciem czasownikowym, obrazy biegną, seriami, sekwencjami, grupą, chmarą, dla innych mają może status wyodrębnionych „dzieł” – rozumność każe mi na to przystać – lecz dla mnie „dziełem” jest całość w nierozerwalnej klamrze, pieczęci czasu – czternaście miesięcy Beatyfikacji, dwanaście Uzdrowiska, czternaście dni Gammel Kongevej, czy teraz osiem miesięcy z Chają. Owa pieczęć zawiera splątanie życia tak jak ono się toczy z życiem tak jak ono się wizerunkuje i domyka sekwencjami obrazów.
Po drugie: z wyobraźni korzystam tak jak każdy, zajmuję się rzeczami nieobecnymi. Zwykła aktywność umysłu zbratana z pamięcią. Jednakże w moim przypadku procesy realizacji wizerunków (rysunków, obrazów, rzeźb wraz z ich instalacyjną konfiguracją i komplementarnością), nawet przy bardzo subtelnych kalkulacjach, biegną na bazie materiału już istniejącego. Są zawsze decyzjami/wyborami z drugiej ręki. Niczego nie wymyślam, dokonuję redakcji tego, co już jest. Na rożnych poziomach morfologii – i jeśli przytomność operacji redakcyjnych oznacza wyobraźnię, to oczywiście używam jej w pracy. Zatem: czy najpierw wyobraziłem sobie Chaję na stole w kuchni, odpędzającą złe duchy, a potem znalazłem kawałki obrazu, scaliłem je podczas realizacji przedstawienia? Przytomnie i uczciwie odpowiadam: nie, nic takiego nie było. Pewnego dnia, stając na wysokim stołku, aby skrócić dystans do haka w suficie, próbowałem zawiesić sznur spleciony z przeźroczystych worków foliowych. Udało się, zszedłem, a worki, puste worki, z pewną ilością powietrza, wespół z powietrzem w pokoju, zaczęły tańczyć. Powtórzyłem tę operację z czarnymi, matowymi workami, z grubszego plastiku. Tańczyły mniej. I na zasadzie ułamkowo bezwiednego skojarzenia, mając cały czas Chaję w tyle głowy, uznałem to zdarzenie za materiał wyjściowy. Widzę Chaję, stojącą na stole, gestykulującą. I nigdy by mi do głowy nie przyszło, aby to wyobrażenie narysować czy namalować „z głowy”. Wykreować je. Mając zatem temat, wybrałem z istniejącego materiału wizualnego gotowe elementy. Zmontowałem je i skopiowałem. Chodzi również o szybkość działania plastycznego – aby trwało jedynie tyle, ile starczy skupienia, aby było najprostszą drogą do celu (tematu przedstawienia) i aby między gotowym materiałem a uczuciem, jakie krąży wokół tej małej sytuacji (Chaja i złe duchy), jak i tej dużej sytuacji (życie Chaji jako zjawisko do wywołania), nie pojawiła się magma zmagań co do wyrazu.
Kiedy mówię o cnocie przygodności, chodzi ostatecznie o uważność. A może chodzi o chwałę przygodności, o otwarcie na niespodziewane zawirowania w życiu. Sprawy, o których tutaj staram się powiedzieć, nadają moim władzom charakter tropiciela śladów, bez strachu przed terrorem logiki i tych wszystkich koszmarnych dualizmowi: jawne/ukryte, zewnętrzne/wewnętrzne wraz z najgorszym wyrażalne/niewyrażalne. Wierzę, iż wszystkie pragnienia mają szanse być uchwycone, że da się przedstawić niemalże wszystko. Pojęcia, metafory zbyt łatwo obsługują obrazy. Fenomen obrazowania trwa już trzydzieści tysięcy lat i, oczywiście, musimy go uaktualniać zgodnie z naszym obecnym stanem świadomości. Mam „jakieś” przeświadczenie albo raczej przed-świadczenie, iż Chaja nie została na amen uwięziona w trybach historii i że Jej przywołanie nie jest jedynie tworem mojego umysłu. Próbuję pokazać przestrzeń doświadczania Chaji obecnie.
Przysłałaś mi zdjęcie fragmentu ulicy Legionów w Mielcu (przy której prawdopodobnie Chaja mieszkała), wodziłem po nim palcem i na dłużej zatrzymałem się na dziwnej metalowej konstrukcji doczepionej do rogu kamienicy, u jej szczytu. Rodzaj ażurowego kosza? Kiedyś zostałem na dłużej uwięziony w koszu podnośnika, na wysokości trzeciego piętra. Z bezradności krzyknąłem w dół ulicy: wszystkiego najlepszego, jakiś przechodzień podniósł głowę. No a teraz, proszę bardzo, palec utkwiony w tym fragmencie zdjęcia wywołał błyskawiczną reakcję: postawiłem ołówkiem na nim parafkę, a wyżej, „na niebie” napisałem: urodziny Chaji. Oto jak działa cnota wirtualności i przygodności.
Jest tu jeszcze pewien symboliczno-obiektywny aspekt inaczej naświetlający tę relację. Jeden z rysunków -dokumentów zatytułowany Pokój w Urzędzie Dróg Duchowych w Mielcu przedstawia dyskusję krzyża z menorą. Ma on dalszy ciąg we fryzie obrazów – wariacji na temat tej dyskusji. Rodzaj animacji. Żadnych konkluzji, po prostu promieniowanie tła.
AB: Pokój w urzędzie – czy to Dróg Duchowych w Mielcu, czy też Zarządu Miejskiego, gdzie Chaja złożyła w sobotę 22 lutego 1941 r. podanie o dowód, jest miejscem, gdzie ta kobieta – Żydówka, znika. Nie wiemy, co się z nią później stało. W Twoim cyklu tutaj też kończy się fragmentaryczna, ale jednak fabuła obrazowa dopowiadana przez epickie tytuły. Zaczyna się abstrakcyjna dyskusja (która przybiera formy ekspresyjnej szamotaniny) krzyża i menory. Dla mnie to tło promieniuje jakimś niepokojem, zaburzeniem, może niemożliwością takiej relacji?
Co dla Ciebie jest tym aspektem symboliczno-obiektywnym – o którym mówisz, naświetlającym relację z Chają?
MCH: Generalnie wiemy, iż to, co prywatne, mieści się w tym, co wspólne – również za sprawą umownych znaków. Chaja wygrywa życie, odsłaniają je małe realistyczne wizerunki, „dokumenty”. W tle toczy się gra sił, pod które Jej życie było i jest podpięte – tu pośrednikiem jest współgra menory i krzyża.
Jednakże sceny rysujące się na tym fryzie obrazów wcale nie uzupełniają „dokumentów Chaji”, raczej nad nimi ciążą. (Na wystawie będą zresztą biegły w dwóch pasach: fryz powyżej „dokumentów”. I jeśli seria wizerunków Chaji jest przyziemna i wyznacza linię horyzontu, to fryz jako „abstrakcyjna dyskusja” sugeruje niebo).
Czym jest inteligencja symbolu? Oczywiście świadectwem naszej inteligencji, na rożnych etapach mniej lub bardziej uśpionej. Podsycać inteligencję symbolu to nie dowierzać jego statyce, znieruchomieniu. Na przykład: posłuszeństwa i nieposłuszeństwa ręki (w procesach, ktorym się oddaję) nie określa ani wykoncypowany cel, ani tym bardziej „marzenie o dziele”. Więcej, sztuka jest tu całkowicie drugorzędna, chociaż stanowi umowny kontekst, ramę. Albo raczej tak kiedyś było. Fenomen znakowania, zostawiania śladów, wyzwala poznawanie, wymusza poznanie, zostawiając w tyle rozumienie. Z poznawania, z tego: „aha, to tak wygląda” biorą się bezkresne interpretacje, a sprawy „dobrze zrozumiane” to po prostu remiza. Już nie mówiąc nawet o hipotetycznym (pomieszczeniu), gdzie figura krzyża i figura menory w pokoju i ze spokojem będą na świeżo rozpoznawane i poznawane jako piękna para. Wypatruję takiego miejsca.
I teraz, wychodząc od bezpiecznych, modelowych znaków menory i krzyża, mogę na przykład postawić na ich niewspółmierność: oto znak kaźni „dyskutuje” ze znakiem oświetlenia? Lub na ich współmierność. I brnąć dalej. Jednakże wyczuwam również inne zaplecze tych znaków, a w nim pomieszanie poziomów zła i dobra, naprawialności i nienaprawialności win i zniszczeń. Nie w sensie ogólnym, ale boleśnie indywidualnym – to ja, moje ręce, mozg, serce są udziałowcami tych poziomów, krzywd, które wyrządziłem. Wówczas spod krzyża i menory wyłania się wiele podpowiedzi działań unikalnych i zwyczajnych, niemo przemieszczających miejsca zła w miejsca dobra i dobra w miejsce zła, zgodnych zresztą z tą pierwotną, wizyjną inteligencją obu testamentów. Jeśli jest tak, że, używając skrótu, chrześcijanina ratuje wyznanie grzechu (spowiedź i odpuszczenie), a Żyda rozpoznanie złych wyborów, których nie odwróci, ale może je „odpłacić” gdzie indziej, komu innemu, to widać wyraźnie tu dwa bieguny działania, niekoniecznie z odniesieniami religijnymi.
Jak to się ma do mojej samotnej roboty w pracowni/szkole ? Jak to zrobić, jak przedstawić? Ano tak, że tę kolubrynę myśli i intuicji, którą zasugerowałem, mam obowiązek przepracowywać, że muszę znaleźć adekwatne metody operacyjne, że plastyczność jest zasadniczo egzystencjalna, a nie estetyczna, że w rezultacie walka, którą toczę, nie będzie wygrana dzięki przedmiotowi, który, tak jak wszystko inne, może być uznany za gadżet…
AB: Intensywnym motywem ikonograficznym całego cyklu jest figura zębatego koła.
MCH: Historia zębatką się toczy – okrągłe zdanie, nieprawdaż ? Koła, żarna mielą, zębatki przenoszą ruch, a piły tarczowe tną. Pytasz o ikonografię – kiedyś oczy załapały się na kontemplację piły tarczowej. Posługuję się tym, czego szukam, a to z kolei zależy od tego, o czym myślę. Myślałem zatem o „napędzie historii”, o tym, że jesteśmy zarówno jej przedmiotem, jak i podmiotem. I o tym, że jesteśmy uwikłani w nieustanne cięcia historii. Chaja, ja, każdy. W rożnym stopniu w zależności od czasu i miejsca. Ten motyw się przyssał i zaczął pracować. Masz pierwszą zębatkę, po kilku dniach budzisz się rano, za oknami spokój, a rozrzucone na stole zębatki mówią: dzień-do-berek… zapraszamy. I myślisz o Chaji, jak się budzi w Mielcu zimą 1941 r., a za oknami…
AB: Wróćmy do przestrzeni, w której rozegra się finał całego procesu – czyli do dwóch pomieszczeń, w których znajdzie się Twoja instalacja. Jedno z nich roboczo nazywasz „pokojem dyrektora” – bo przed udostępnieniem na wystawę rzeczywiście był to gabinet dyrektora Muzeum Okręgowego w Tarnowie. Mówisz: pokój jako miejsce spotkania. I jest jeszcze ten inny przewijający się w rozmowach i występujący na Twoich fotografiach pokazanych na wystawie pusty pokój z ul. Wysockiego w Krakowie… Jak to się wszystko łączy, jaką rolę pełni POKÓJ?
MCH: W pokojach muzeum w Tarnowie byłem dwa razy. Za pierwszym razem szacowałem przestrzeń okiem „zawodowca”. Podczas drugiej wizyty byłem już z Chają, kontemplowałem owe dwa pokoje (nam przeznaczone), mierzyłem, fotografowałem, opisywałem w notatniku – to była wizyta w miejscu, w którym przyjdzie się czasowo umeblować. Wówczas pierwsze, mniejsze pomieszczenie, skąd wchodzi się do większego drugiego, do pokoju dyrektora, uznałem za przedpokój – prolog. Zapowiedź tego, co czeka dalej. Dziecinnie sobie (i Chaji) powiedziałem: tu w przedpokoju zgromadzimy nasze dokumenty-pamiątki, a w szacownym pokoju szefa zdamy się na uroczyste przedstawienie „istoty spotkania”. Być może bez nachalnego związku z prologiem. Dwa pokoje, dwa poziomy spotkania.
Kiedy wracałem pociągiem do Krakowa, migały mi w głowie stop-klatki przeszłych sekretnych pokoi, rozsianych po Europie, w których lata temu realizowałem Miejsca Rysunkowe albo nadawałem im status Świętych Pokoi. Dużo by o tym mówić, tak czy inaczej u źródeł tych działań był pokój przy ulicy Wysockiego w Krakowie, nie tyle moja pierwsza pracownia, co pierwszy w ogóle pokój jedynie dla mnie. Wyremontowałem go i zacząłem go oswajać. Oddawałem się prostym czynnościom, trwaniu, byciu w pustym pokoju i nawet do głowy mi nie wpadło, abym coś w nim rysował. Trochę fotografowałem. Przytargałem do niego jedynie mały dziecinny taboret i proporcjonalnie do taboretu i kubatury pokoju przerobiłem duży i wysoki stół na mały i niski. Z pokoju szybko zostałem wyrzucony, ale… Na tym swoistym cofnięciu do własnych początków rozpocząłem poznawanie Chaji. Ponieważ wirtualność obejmuje całość rzeczywistości, a jej kłopoty z aktualnością da się zawiesić na kołku, pozwoliłem poznawaniu Chaji kiełkować na wiele rożnych sposobów. Poruszając się we wszystkich kierunkach.
AB: Czy „dyskusja” krzyża z menorą na Twoich rysunkach rozgrywa się właśnie w zarysie przestrzeni z „pokoju dyrektora”?
MCH: Tak. W pokoju dyrektora stanie rzeźba, będąca, poza wszystkim innym, rodzajem pomnika dla tej „dyskusji”.
AB: Co jeszcze tam będzie?
MCH: W pokoju dyrektora znajdą się: rzeźba (z worków, siatki, tektury), jasna, w pewnym sensie lotna i zwiewna, zwieńczona mocno zdeformowanymi krzyżem i menorą, stojąca na podłodze. Na razie, w pracowni/szkole, przypomina suknię, ale w Tarnowie, na miejscu, może wywołać inne skojarzenia. Ponadto znajdzie się duży rysunek stygmatyczny, przyparty do ściany stalowymi drągami, wpisany w umowną architekturę (wykreśloną czy raczej wyklejoną na ścianie plastikowymi paskami). I, najprawdopodobniej, zawieszona gdzieś w przestrzeni, w powietrzu pokoju, rzeźba – para butów z plastikowym obłokiem. W pokoju dyrektora (ściana północna) jest wnęka sugerująca swoimi rozmiarami framugę „byłych” drzwi albo rodzaj szafy, głębokiej na 80 cm. Drzwi donikąd. Jak to donikąd, przecież Chaja przechodzi nimi, znika i wraca…
Przez lata, kilka razy w roku, realizowałem rysunki nanosząc na duży prostokąt papieru drobiazgowe, ołówkowe kopie zmiętych karteluszków. Rysunki stygmatyczne. Rodzaj wielodniowych, czasem wielotygodniowych medytacji – prezentacyjnie nigdy ich nie wieszałem, były przypierane do ściany belkami drewnianymi bądź żelaznymi. Owe medytacje dedykowałem osobom, również zjawiskom. I sobie. Przygotowując teraz ścianę północną w pokoju dyrektora, korzystam z tego starego tropu. A zatem będą to roboczo nazywane Oczy Chaji naprzeciw ściany… (wszystkie przeszłe rysunki tego rodzaju nosiły nazwę Oczy naprzeciw ściany. Poza pierwszym z 1986 r. – ten nazwałem Die reise nach Jerusalem).
Ściana jest widnokręgiem, horyzontem. Czasowym oparciem. Fenomen widnokręgu łączę z fenomenem przestrzenności, jesteśmy istotami przestrzennymi. Jak i gdzie? Najczęściej w pokoju, nasze życie to życie pokojowe. I jakbyśmy nie chcieli psychologizować, to pusty pokój jest oczekiwaniem na wydarzenie. Zadałem sobie pytanie: jak w pusty pokój wpuścić obecność lotności, zwiewności, której jednym z atrybutów byłaby substancja mentalnie i fizycznie lotna, lecz o wyraźnej morfologii. I znaczeniu. Zobaczymy, jak to się skończy.
AB: Czy wystawienie tego Waszego „związku” na wzrok i emocje publiczności nie sprawia Ci trudności? Pytam o stopień Twojego zaangażowania, dystansu do całej niezwykłej sytuacji.
MCH: Tak, sprawia. Trudno to ująć, bowiem współpraca z Chają zrobiła coś dziwnego z pytaniem KTO. Zawsze odczuwałem mocno, iż mój niekompletny proces identyfikacji warunkuje zarówno zaangażowanie w to, co robię, jak i dystans do tego, co robię. Jednak tym razem, w sytuacji mieszania się dwóch biografii, gorącemu KTO sekunduje KTO lodowate. Które jest które? Nie mam pojęcia.
Jedno jest pewne: całej tej robocie towarzyszy afirmacja. O publiczności nie myślę, ponieważ nic na wyrost o niej nie wiem.
AB: Rozumiem, że Wasze spotkanie dokonało się w czasie tych ośmiu miesięcy, o których mówiłeś wcześniej. Czy „uroczyste przedstawienie jego istoty” na wystawie będzie właśnie rodzajem klamry? Podsumowania? Zakończenia?
MCH: Tego jeszcze nie wiem.